Relacja Łukasza Kwaśniewskiego z True Tone Festival – jednego z głównych twórców festiwalu, dzięki któremu mogliśmy doświadczać wspaniałych brzmień przez te kilka emocjonujących dni.
Druga edycja True Tone zakończyła się tydzień temu, ale emocje w nas jeszcze nie wygasły. Na etapie układania programu mieliśmy pewną wątpliwość, zresztą podobną mieliśmy układając program pierwszej edycji. Czy wypada zaprosić na festiwal swoje ulubione zespoły, które równocześnie są najważniejszymi przedstawicielami nowej fali i sceny około jazzowej w kraju? Co zrobimy za rok? To pytanie zadają nam muzycy i widownia.
Spokojnie. True Tone Festival, to festiwal muzyczny, który może kręci się wokół jazzu, ale nie musi. Uczestnicy obu edycji, tak samo jak i twórcy, uwielbiają eksperymentować. I choć radość po każdym dniu koncertowym była ogromna, to miesiąc przed rozpoczęciem festiwalu było niemożliwie stresująco. A to bilety nie sprzedawały się tak jakbyśmy chcieli. Później kolejne myśli: może to zły termin, może trzeba było to skumulować w jeden weekend, a może rozbić na cały miesiąc, a może rok. Za drogie bilety? A może za wysoka zawartość cukru w cukrze? A może nie docieramy z promocją? No nieważne, spróbujmy opisać, co się wydarzyło w tym roku na True Tone.
Dzień pierwszy – 26.05 – piątek, godz. 20:00. Skalpel AV set i True Tone Dj set Margańskiego. Ruiny Teatru Victoria. Wszystko przygotowane. Stoi ekran led, tak jak chcieli artyści (Skalpel). Są światła, chociaż użyjemy ich dopiero na Margańskim. No i czas na próbę naszego eksperymentu – koncert w słuchawkach. Dlaczego słuchawki? Bo jesteśmy w obiekcie, który ma statut „trwałej ruiny” i należy o to miejsce dbać. Nie narażać jej na zbyt potężny bas, ani równy, powtarzalny bit. Można było zrobić ten koncert gdzie indziej, ale Skalpel chciał właśnie tutaj, a część z nas ma do nich wielki sentyment, a nawet dozgonną wdzięczność, bo to był pierwszy kontakt z jazzowymi fontami, dlatego padła propozycja silent disco. Sala wypełniła się do połowy, co nas zaskoczyło, ale zmieiniliśmy tok myślenia i skupiliśmy na tym, że szklanka jest do połowy pełna. Ciekawe doświadczenie, nigdy tak dobrze nie słyszeliśmy każdego dźwięku będąc na koncercie. Brakowało basu pod stopami, ale na szczęście bas był w uszach i masował nasze głowy. Brakowało trzeciego wymiaru, ale w końcu trzeci wymiar pojawił się kiedy organizator włączył mikrofon i złapał w nim końcówkę braw. Zachęcił, aby teraz brawa były dla samej widowni, aby się w końcu usłyszeli. Efekt był zabawny, ale szczery i potwierdziło się, że improwizować zawsze warto, gdyż wtedy dzieją się rzeczy wyjątkowe. Sporo osób przyjechało na Michała Margańskiego. Zaskakujące było co ten świetny radiowiec z sobą przywiózł. Skąd on bierze muzykę? 90% nie znaliśmy, a brzmiało to fantastycznie. Gdzie on to odkrywa, gdzie kupuje? To zapewne tajemnica. Spać położyliśmy się o świcie.
27 maja w sobotę przenosimy się do Klubu Spirala na kolejne koncerty. Nene Heroine i USO 9001. I to było rzeczywiście przeniesienie. Znamy to miejsce bardzo dobrze. Klubowa atmosfera, ciekawe wnętrze. Choć sufit już nie jest tak wysoko nad głową jak w spalonym teatrze, to atmosfera panuje tam cieplusia. Próby przebiegają bardzo sprawnie. Toczą się rozmowy z muzykami i jest coraz cieplej. O USO 9001 usłyszeliśmy od sneaky jesus w 2021, więc od tamtej pory śledziliśmy ich każdy ruch. Nazwa Nene Heroine po raz pierwszy padła na Ambient Festiwalu w Gorlicach z ust Roberta, Maćka i Andrzeja. Zaintrygowali mnie, mieli wtedy pierwszy album na koncie „Total Panorama”, ale wiedziałem, że na scenie nie są od wczoraj, równocześnie grają, a niektóre tematy mają już za sobą jak: Algorhythm, delay_ok, Hinode Tapes, Kamil Piotrowicz Quintet i Sextet, Tomasz Chyła Q, Emil Miszk, Bled, Wh0 wh0 i wiele innych. Na widowni jest sporo znajomych, atmosfera iście koleżeńska. Organizator dodatkowo w sposób naturalny i niewymuszony rozluźnia zapowiedzią przez mikrofon i na scenę jako pierwsi wchodzą pochodzący z Bileska – USO 9001. I trzeba podpisać się pod słowami Bartka Chacińskiego, że na ich koncert nie da się przygotować. Cóż za połączenie brzmień. Prog rockowa gitara Jana, jazzowy saksofon Miłosza i bardzo dobre bębny Jana Pieniążka, który podobno jest tutaj liderem, ale nieco w ryzach, ponieważ drugą reką obsługuje sampler i instrumenty klawiszowe. Co tutaj się dzieje albo nie dzieje? Są tematy, od rocka, jazzu, hip hopu i melodii znanej z cyrkowych aren i namiotów po improwizację. Lecą fryty, ale sporo zostało tutaj zaaranżowane. Świeżość, młodość, brak granic. Mały chaos, ale każdy chaos ma swój porządek i początek. Po koncercie, chwila przerwy i czas na rozmowy, jest naprawdę przemiło. Spora część wie co się zaraz wydarzy, ale my byliśmy na próbie i wiemy lepiej. Wiemy, że są w formie, chociaż 6 godzin tłukli się autem z Gdańska. Wchodzą na scenę. Wszędzie czerwone światło jak okładka ich drugiej płyty. Dymiarka kopci, a z głośników sączy się pierwszy utwór. Trans, post rock, długie partie saksofonu i do djaska, ależ oni są wszyscy przystojni. Po pierwszym utworze widownia oszalała. Brawa, krzyki, gwizdy wywołują w nas radość, ale przede wszystkim u zespołu. Nene do końca koncertu robią z widownią co chcą, wszystko brzmi rewelacyjnie, a na dodatek pojawiła się Kasia Lins, kóra dzień wcześniej grała w Gliwicach. Kolejny dzień wracamy do domu o świcie z uczuciem – ależ to był wieczór. Kilka dni przerwy, ale tylko dla uczesników, my pracujemy.
Czwartek. 1 czerwca. Dzień dziecka. I dostajemy taki prezent. Prezent, który zamówiliśmy we wrześniu 2022. Poukładało się pięknie. Wrocławski EABS i solo Latarnika mieliśmy w programie rok wcześniej. I to był początek świetnej współpracy. Wszyscy wiemy co robimy i że jeśli nawet zabraknie naocznych świadków, to jakość ma nam wyznaczać USO, ale może też i ISO. O Jaubi dowiedzieliśmy się ze strony wydawcy EABS. Na albumie „Nafs at Peace” gra Latarnik, wraz z Tenderloniousem i całym składem z Pakistanu. Płyta zachwyca i była najwyżej notowanym polskim albumem za granicą. Tym razem, dostajemy całe brzmienie z Polski i 3/4 brzmienia JAUBI w wersji studyjnej, a na koncercie 1/2. Ale za to jaką 1/2: instrumenty ludowe: sarangi i tabla. To będzie album roku. Zobaczycie. Koncert odbywa się na wsi. Scena Bojków. Świetnie brzmiąca sala, tylko ktoś kierowcą musi być. Czyli znowu zacieśniamy więzi międzyludzkie Wchodzą na scenę i choć sami powiedzieli, że zabrakło jeszcze godziny na odpoczynek, to dostaliśmy niemalże o godzinę dłuższy koncert, bo widownia po pierwszym utworze już stała i odesłała muzykom taką energię jak dzień wcześniej w Klubie Spirala wysłała gdańszczanom, ale pomnożoną, może dlatego, że sprzedało się dwa razy biletów. Także dwa razy lepiej na żywo brzmi nowy materiał niż na płycie. To kolejny klucz do naszego festiwalu. Myślimy koncertami, a wszyscy, których zaprosiliśmy są w tym rewelacyjni. Jesteśmy na widowni, dłonie bolą od bicia braw, ale daliśmy się ponieść emocjom. Marek musi przerywać, bo przecież to muzyka jest tutaj w roli głównej, a nie niekończąca się reakcja publiczności. I co z tego, że jest czwartek i idziemy jutro do pracy? Kolejny raz wracamy do domu o świcie. I znowu na coś się umówiliśmy z chłopakami z Wrocławia.
Piątek w założeniu miał nas poturbować, jak na koncercie The Comet is Coming, czy The Prodigy. Około 12 w południe dzwoni Ziemowit z Immortal, że złapali gumę i spóźnią się 1,5 godziny. Zmieniamy logistykę, ale okazuje się, że spóźniają się tylko 8 minut. Niechęć już kończy próbę, zbierają się na obiad i do hotelu, ale obiecują, że wrócą na koncert Cebulek. Proszę Państwa, kto był potwierdzi, kogo nie było, to może nie zrozumieć. Takiego koncertu nikt się nie spodziewał. Potężne brzmienie chciało rozwalić tę budę. Bas rozwiewał włosy kobietom w pierwszych rzędach, a niektórym wymasował trzewia i zmęczone mięśnie po całym tygodniu pracy. Immortal Onion to trio, ale ostatni album powstał w kwartecie z Michałem Janem Ciesielskim na saksofonie. Trzeba przyznać, że uzupełnił uniwersum Immortal Onion i wyrwali nas z butów, a może i komuś wypadła pląba z zęba. Koleżanka z pracy, która przeżyła koncert z ostatniego rzędu przyznała się, że nie wiedziała co dzieje się z jej ciałem. Chyba wielu miało podobnie.
Teraz czas na Niechęć. Wiem co potrafią, ale wiem, że trudno będzie im wejść na scenę po czymś takim. Przerwa trochę się wydłużyła. Potencjometr w Whammy do basówki postanowił ściszać gitarę i emocje po trójmiejskiej ekipie trochę opadły. Może to i dobrze. Można zaczynać z nową, inną energią. Tamtej już się nie da przebić. I rzeczywiście pierwszy utwór był na wyregulowanie słuchu, każdy kolejny wciągał nas w tę dziką naturę Niechęci. Rafał Blaszczak, palił papierosa za papierosem, trochę jak Marcin Świetlicki, a momentami nawet słychać w muzyce inspirację Świetlikami. Nie ma czasu, jadą czołgiem. Znani z tego, że grają czterogodzinne koncerty, tym razem zakończyli po dwóch, bo jednak pora już była późna, a jeszcze umówiliśmy się na mały after. I rzeczywiście był mały, ale historie zasłyszane będziemy w sobie pielęgnować. Czas spać, do świtu jeszcze dwie godziny.
W sobotę True Tone wraca do miasta. Do Ruin Teatru Victoria. Dwa koncerty, a gwiazdą w programie jest duet Vega Trails. Anglicy na co dzień grają w Portico Quartet (Milo Fitzpatrick – kontrabas) i Mammal Hands (Jordan Smart – saksofony). Czyli mamy do czynienia z jedną z najciekawszych oficyn muzycznych na świecie – Gondwana Records, którą założył Matthew Halsall. Wydawali u niego GoGo Penguine, czy wszystkie albumy wydała Hania Rani. Doskonała próba, brzmią bajecznie, jak na nagraniu na YouTube. Z kościoła, czyli tam gdzie nagrali swój na razie jedyny album. Ruiny są niemalże echem zbliżone do świątyni z Tremors in the Static. Mija tydzień i znowu widzimy się z Piotrem Chęckim (Nene Heroine), ale tym razem w składzie z Hinode Tapes. Witamy się uściskiem, a z Jackiem Prościńskim (wh0 wh0) i Piotrem Kalińskim (Hatti Vatti) zbijamy mocną piątkę. Piotrek Chęcki wszedł jako pierwszy do Ruin, a my jeszcze gadaliśmy na parkingu, po czym wychodzi i mówi – co to jest za miejsce?! A przecież już tu kiedyś grał, ale może wyglądało inaczej. Zapomniał. Nie wiadomo. Wybija 19:15 i zaczynają grać koncert. Okazuje się, że brzmienie ambientu – a to za sprawą Kalińskiego, free jazzu i elektronicznego bitu – a to za sprawą Prościńskiego i pięknego saksofonu, który Chęcki głaskał i przetwarzał rozglądając się po sali lub mając zamknięte oczy, jest fascynujące. Jak trafnie zauważył organizator i konferansjer w jednej osobie, przed takimi koncertami powinno mówić się, to co mówi się przed seansem mis i gongów tybetańskich – podążąj za dźwiękiem a dźwięk podąży za Tobą. I chociaż mogłoby się wydawać, że oba zespoły do siebie nie pasują, to jednak mają wiele powietrza pomiędzy nutami, a nawet ambientowych plam, które pozwalały nam astralnie podróżować. Vega brzmieli imponująco. Chociaż to tylko dwa instrumenty, to muzyka brzmiała niesamowicie bogato i znowu to co uwielbiamy. Potężne brzmienie. Wymyślone brzmienie. Ach, tego koncertu nigdy nie zapomnimy. Mieliśmy okazję wysłuchać kilku nowych utworów i okazuje się, że wkrótce nastąpi premiera drugiego krążka, czyli to nie projekt jednorazowy. Kiedy muzycy ukłonili się i przeszli do garderoby, organizator krótko wypowiedział przez mikrofon dwie nazwy – Hinode Tapes i Vega Trails. Zróbcie dla nich raz jeszcze wielki hałas. Wtedy zaledwie 100 osób zabrzmiało tak, że muzycy wybiegli zza sceny, bo myśleli, że wali się budynek. Krzyki, gwizdy, oklaski i tupanie nogami w drewnianą podłogę trwały i trwały. Wow, ale energia. Nie spodziewaliśmy się. I tutaj bez kokietowania. Z taką widownią chcemy spędzać czas. Rozmawiać, witać się na misia, wymieniać nową muzyką i przemyśleniami. Oczywiście, kontynuowaliśmy wieczór, ale Anglicy zaszyli się gdzieś w hotelu, czy po prostu gdzieś indziej.
Finał był jednym z pierwszych koncertów, które wpisaliśmy na listę układając program drugiej edycji. Jest niedziela 4 czerwca – a na scenie rozstawiają się muzycy skupieni wokół niedziałającej już wytwórni Lado ABC. Twin Peaks Crew zamówił Jacek Chawryluk na 85 urodziny Drugiego Programu Polskiego Radia (w skrócie Dwójki). Podjął się tego Hubert Zemler, chociaż podobno miał zrobić to Jerzy Rogiewicz, ale nie zdążył, ale zdążył zagrać na instrumentach klawiszowych i wibrafonie w tym projekcie. Muzycy z wielkim szacunkiem podeszli do kompozycji i zachowali soundtrack niemalże w niezmienionej wersji. Zagrali całą ścieżkę z serialu po kolei, czasami wplatając piękny dron między utworami, a w tym czasie realiztor światła wyciemniał twarze Roadhouse Band i oglądaliśmy czarne postaci muzków na czerwonym tle. Wow. Jest jeszcze lepiej niż w Studio S1 w Warszawie. Wyjście Tomasza Dudy i zagranie z kulis bez mikrofonu piosenki „The Bookhouse Boys” wywołało u nas gęsią skórkę. Widownia oklaskiwała Huberta Zemlera i Roadhouse Band na stojąco i to chyba dwa razy, ponieważ na bis usłyszeliśmy dwie kompozycje z „Ogniu krocz za mną”, czyli wersji kinowej Twin Peaks. Lepszego zakończenia nie można było sobie wymarzyć. Pełna sala, świetny zespół, świetny temat. I coraz więcej młodych ludzi na widowni, co często organizator podkreślał przez mikrofon. Pożegnał się z nami zapraszając na edycję trzecią i zacytował, że „Sowy nie są tym czym się wydają”, ale jeszcze jedno sformułowanie wracało jak bumerang w jego ustach: Jazz not Dead. Sami jesteśmy ciekawi co stanie się hasłem przewodnim za rok?